Prof. Zbigniew Gaciong: Na stanowisku, które obejmę, trzeba mierzyć wysoko i patrzeć daleko
O najpilniejszych zadaniach, wyzwaniach do zrealizowania w czasach pandemii, a także idei długoletniej strategii rozwoju Warszawskiego Uniwersytetu Medycznego rozmawiamy z prof. dr. hab. n. med. Zbigniewem Gaciongiem, rektorem elektem WUM.
Ster rządów na Warszawskim Uniwersytecie Medycznym obejmie pan 1 września, w trudnym czasie pandemii SARS-CoV-2. Kierowanie tak dużą uczelnią to ogromne wyzwanie nawet w spokojnych czasach. Jakie cele będą najważniejsze na starcie?
Warszawski Uniwersytet Medyczny to 5 wydziałów, ponad 9 tys. studentów kształcących się na 16 kierunkach, Centrum Kształcenia Podyplomowego oraz 5 szpitali klinicznych. To ogromna struktura, z majątkiem szacowanym na ponad 2 mld zł. Mówimy więc o gigantycznym przedsiębiorstwie.
Sytuacja, w jakiej znaleźliśmy się nie tylko my, ale cały świat, jest nadzwyczajna. Nas epidemia zmieni w niewielkim stopniu, gdyż szpitale były i będą potrzebne. To, co jest kluczowe, to jak najszybszy powrót do zwykłego trybu pracy. Żadna z naszych placówek nie pełni funkcji szpitala jednoimiennego, jednak nałożone ograniczenia, wynikające z zagrożenia epidemicznego sprawiają, że nie działają one normalnie, co jest niezwykle szkodliwe dla całego społeczeństwa.
Jeżeli chodzi o nauczanie studentów, to trzeba pamiętać, że medycyna jest kierunkiem regulowanym. Treści programowe, przebieg studiów ustala Ministerstwo Zdrowia. W obecnej sytuacji musimy tak zmodyfikować nauczanie, by studenci zrealizowali program. Największe trudności w tym zakresie dotyczą VI roku kierunku lekarskiego. Wyzwaniem są zawieszone zajęcia praktyczne. Moim zdaniem, byłaby możliwość zakończenia roku akademickiego w sposób tradycyjny, przeprowadzenia normalnych egzaminów, może nie praktycznych, ale przynajmniej w formie ustnej. Oczywiście z zachowaniem zasad bezpieczeństwa. Bez wątpienia wydłuży się czas trwania sesji letniej.
Obecna sytuacja to sprawdzian dla e-learningu. WUM go zdaje?
Tak, ale też trzeba pamiętać, że zgodnie z obecnymi programami, nauczanie na platformach internetowych może stanowić 20 proc. wszystkich form dydaktycznych. Rektor Mirosław Wielgoś wystąpił do Ministerstwa Zdrowia z wnioskiem o możliwość zwiększenia godzin odrabianych w postaci e-learningu. Ale nawet jeżeli się je podwoi do 40 proc., to może nie wystarczyć do zrealizowania treści programowych.
Jaka jest pana wizja kierowania Warszawskim Uniwersytetem Medycznym?
Stanowisko rektora obejmę 1 września i wtedy będę mówił o konkretnych działaniach. Dziś poprzestanę na nakreśleniu ogólnej wizji. Nasza uczelnia znalazła się w trudnej sytuacji, która wynika z konieczności modyfikacji form kształcenia, unowocześnienia metod nauczania. Równie ważna jest poprawa funkcjonowania szpitali klinicznych. Trzy nasze szpitale borykają się z potężnym zadłużeniem, dwa z nich wymagają rewitalizacji. Kampus przy ul. Lindleya potrzebuje gruntownej odnowy. To przedsięwzięcie jest w planach resortu zdrowia i bez wątpienia będę zabiegał o jego realizację podczas swojej kadencji. Równie istotne jest sfinalizowanie planu nowoczesnego centrum symulacji medycznych. Jest już zarys i przysłowiowa „dziura w ziemi”, ale inicjatywa nadal jest w fazie projektowej.
Gdański Uniwersytet Medyczny może pochwalić się nowoczesnym szpitalem klinicznym. Uniwersytet Medyczny w Poznaniu na budowę nowego szpitala ma zagwarantowaną dotację, opiewającą na pół miliarda złotych. Co z rozbudową bazy klinicznej WUM?
Takie starania rozpoczęto już w 2017 r., ale do tej pory nie zostały uwieńczone sukcesem. Decyzja w tym zakresie leży w gestii Rady Ministrów. Mam nadzieję, że uda się przekonać rząd, iż inwestycja w nowy szpital WUM jest ważna nie tylko dla społeczności akademickiej, ale całej społeczności warszawskiej.
Czy to prawda, że nosi się pan z zamiarem rezygnacji ze stanowiska szefa Kliniki Chorób Wewnętrznych, Nadciśnienia Tętniczego i Angiologii WUM?
Tak. Uważam, że funkcja rektora powinna być de facto zawodem. To stanowisko, zwłaszcza w obecnej sytuacji, wymaga stuprocentowego poświecenia się tej pracy. Dlatego ograniczę albo wręcz zrezygnuję z całego szeregu aktywności, którym oddawałem się do tej pory. Jedną z nich jest szefowanie klinice. Co nie znaczy, że przestanę być lekarzem!
Kiedy zrodził się pomył, by kandydować na stanowisko rektora WUM?
To nie była pozycja, którą uwzględniałem w swoich długoletnich planach życiowych. Nigdy nie zamierzałem zostać rektorem i zapewniam, że nie kryguję się, mówiąc o tym. Natomiast zostałem przekonany przez grono osób, które chciało zmienić kierunek rozwoju naszej uczelni i sposób zarządzania nią.
Ma pan dużo obaw, stojąc na progu czteroletniej kadencji?
Gdybym się bał, to nie podjąłbym się tego wyzwania. Natomiast zdaję sobie sprawę z odpowiedzialności, jaka na mnie spoczywa. I pewnego ryzyka, które wiąże się z nową funkcją. Ale to decyzja w pełni świadoma, podjęta po rozważeniu wszelkich „za” i „przeciw”.
Jaką uczelnię medyczną na świecie stawiałby pan za wzór do naśladowania?
Na świecie jest wiele wspaniałych uczelni. Najlepsze, takie jak Harvard czy John Hopkins University albo europejskie: Oxford i Cambridge w Anglii, Charité w Niemczech, Uniwersytet Leuven w Brukseli czy Karolinska Institute w Sztokholmie. Plasują się wyżej od nas w rankingach międzynarodowych, mają dłuższą tradycję, międzynarodowy prestiż. Z takimi gigantami trudno się równać. Przewaga tych szkół wynika chociażby z tego, że mają do dyspozycji ogromne budżety, funkcjonują w krajach, gdzie wielkość finansowania nauki jest nieporównywalnie większa niż w Polsce. Porównywanie się do takich liderów nie jest słuszne.
Ale można popatrzeć bliżej, np. na Uniwersytet Karola w Czechach, który funkcjonuje bardzo dobrze, zarówno jako ośrodek naukowy, jak i w zakresie kształcenia klinicznego. Kolejny przykład godny naśladowania to Uniwersytet Semmelweisa w Budapeszcie, który miałem okazję poznać, gdy współpracowaliśmy, budując ośrodek szkolenia w zakresie metodologii badań klinicznych. I muszę przyznać, że jeżeli chodzi o sprawność organizacyjną i zarządzanie, to Węgrzy nas wyprzedzili. Ale to nie jest dystans nie do nadrobienia.
Mam wrażenie, że jest pan osobą bardzo twardo stąpającą po ziemi…
To wynika z doświadczeń życiowych. Jednak na stanowisku, które obejmę, trzeba mierzyć wysoko i patrzeć daleko. I to jest jeden z ważniejszych celów dla naszej uczelni: określenie celów długoterminowych, które będą sięgały daleko poza moją kadencję. Nie chcę być człowiekiem, który jest rektorem cztery lata, potem odchodzi i jakby go nie było. Chciałbym, by w najbliższym czasie powstała długotrwała strategia rozwoju WUM, która będzie sięgała 10 lat do przodu, albo i dalej. Strategia, dzięki której uczelnia będzie się rozwijać i rosnąć w siłę.
Skoro rozmawiamy o przyszłości, to czy wizja, że naukowiec z WUM zdobywa Nagrodę Nobla w dziedzinie medycyny, ma szansę się zrealizować?
Medyczny Nobel rozpala wyobraźnię, ale uważam, że ta nagroda jest poza zasięgiem polskich ośrodków. Z bardzo prostego powodu. Jeżeli Nobel jest największym osiągnięciem, wierzchołkiem piramidy, jaką jest nauka, to wysokość tej piramidy zależy od jej podstawy. Krótko mówiąc, żeby wychować noblistę, nauka w danym kraju musi być oparta na bardzo szerokiej podstawie: ogromnej liczbie ośrodków naukowych i odpowiednio dużym finansowaniu. To jest główny powód, że Nagrody Nobla są przypisane tak naprawdę do kilku krajów.
Czyli bardziej prawdopodobne jest, że medycznego Nobla zdobędzie naukowiec polskiego pochodzenia lub badacz, który wyjedzie z Polski realizować swoje wizje w dużo bogatszych krajach?
Tak. Trzeba też pamiętać, że pomysły innowacyjne mieszczą się w grupie przedsięwzięć bardzo wysokiego ryzyka. Często z założenia wydają się być mało prawdopodobne i nierealne. Przed laty bardzo krytycznie komentowano pomysł, że choroba wrzodowa może być wywoływana przez bakterie. Nikt doniesień na ten temat nie traktował poważnie. Tymczasem w 2005 r. australijscy badacze otrzymali Nagrodę Nobla za odkrycie bakterii Helicobacter pylori i wykazanie jej roli w patogenezie zapalenia błony śluzowej żołądka i choroby wrzodowej. W Polsce, ze względu na szczupłość środków pieniężnych, raczej finansuje się projekty, które dają większą szansę sukcesu. Nikt nie sfinansuje projektu, z którym wiąże się 97-procentowe ryzyko, że nic z niego nie wyjdzie, a tylko 3 proc. szans, że może coś w tym jest i finałem będzie publikacja na łamach „Science” czy „Nature”. Odkrycia kosztują. Sama genialna myśl, niestety, nie wystarczy.
Czy wciąż trwa pana przygoda ze światem filmu? Przed kilku laty pracował pan jako konsultant medyczny przy produkcji serialu „Lekarze”…
Owszem, nawet doczekałem się wzmianki na swój temat w bazie ludzi ze świata filmu w dużym serwisie branżowym filmweb. Praca przy serialu „Lekarze” była fantastyczną przygodą. Autorami pomysłu na taką produkcję byli moi przyjaciele. Chcieli tworzyć serial, w którym byłaby prawdziwa medycyna. A że byłem jedyną osobą z medycznego świata, którą znali, zwrócili się z tym do mnie. Serial realizowano przez dwa lata, cieszył się dużą popularnością.
W pana filmowym biogramie jest napisane, że nie tylko był pan konsultantem merytorycznym, ale także zagrał w jednym z odcinków!
Tak, wcieliłem się w postać prof. Błażeja Duszyńskiego. Wystąpiłem w scenie, w której przeszczepiano wątrobę bohaterce, granej przez znaną aktorkę Magdalenę Różczkę. A później ją reanimowałem. Skutecznie!
źródło: pulsmedycyny.pl